środa, 13 lutego 2013

Żarty.

Sypie się. Dosłownie.
I fizycznie i psychicznie wysiadam. Po prostu już sobie nie radzę. Nie ma co się oszukiwać, jest cholernie ciężko.
W ciąży przytyłam zaledwie kilka kg, ale ostatnio w ogóle nie mam apetytu. Jem po troszku, właściwie bardziej z przyzwoitości niż potrzeby. W ciągu ostatniego miesiąca schudlam dwa kilo. 

Czasem tak sobie myśle, że gdybym marzyła o bogactwie albo innej nieistotnej rzeczy to może moje drugie dziecko byłoby zdrowe. Ale kiedy człowiek nie marzy o niczym innym niż o zdrowych dzieciach to po prostu nie może się udać. Nie takiej osobie jak ja. Mogłabym tu napisać wiele historii, kiedy życie mi dało mocno w kość, ale nigdy aż tak jak teraz. A najśmieszniejsze jest to, że kiedy wzięłam ślub poczułam, że w końcu szczęście się do mnie uśmiecha, a kiedy urodziło się nasze dziecko, tylko utwierdziłam się w tym przekonaniu. Teraz wiem, że los zrobił sobie ze mnie po prostu żarty. Pokazał jakie życie może być piękne, tylko po to by przywalić mi jeszcze mocniej.
Mam żal. Do losu, Boga, do całego świata. I pewnie długo się to nie zmieni. Jest we mnie tyle złości, że czasem aż mnie rozsadza. I smutku. Przeogromnego i nieopisanego smutku. Złym ludziom nie przydarzają się złe rzeczy. Może po prostu byłam za dobra?





Tak dla wyjaśnienia. Lekarz nie miał wątpliwości, że Mały urodzi się z wadą. Jedyna niewiadoma to jak duży będzie to na niego miało wpływ... Może minimalny, a może ogromny. Nie wiemy co nas czeka, choć historii ze szczęśliwym zakończeniem jest zdecydowanie mniej. A w cuda ja nie wierzę.

Namówili mnie na kordocentezę. Sam zabieg nie boli, ja go w ogóle nie czułam. Później trzeba 3 dni leżeć plackiem. I czekać. 2 tygodnie takich nerwów, że człowiek ma ochotę chodzić po ścianach albo od razu skoczyć z okna. Jak do tej pory to były moje najdłuższe dwa tygodnie w życiu. Chromosomy są wporządku, ale przeżyłam koszmar kiedy czekałam na wyniki. A najgorsze, że takich koszmarów czeka nas jeszcze wiele.

niedziela, 10 lutego 2013

Niepewność.

Jesteśmy już umówieni do szpitala. Jeśli nic się nie zmieni, a Maluch wysiedzi, w przyszłym tygodniu będę mieć cięcie. Coraz bardziej się boje.

Po pierwsze przeraża mnie fakt, że na czas szpitala muszę zostawić moje starsze dziecko. Świruje na samą myśl. Jesteśmy ze sobą całe dnie, cały czas razem. Ciężko mi nawet myśleć jak to będzie. Jemu na pewno nic nie bedzie, zostanie pod dobrą opieką. Choć to pewnie dziwnie brzmi, prawda jest taka że bardziej martwię się o siebie. Wyje na samą myśl, że nie będziemy się widzieć, a ja nie wiem ile ta rozłąka potrwa. Przytulam go, całuje i dopieszczam 50 razy cześciej niż wcześniej, tak jakbym mogła się nim nacieszyć na zapas. Tęsknie na samą myśl...

Po drugie martwię się o Młodszego bączka. Co sie okaże po porodzie? Czy wszystko będzie dobrze czy wręcz przeciwnie? Czy będzie potrzebował specjalistycznej pomocy? Ile badań go czeka? Czy może być jeszcze dobrze, czy jesteśmy skazani na cierpienie i ból? Pytania tłuką mi się po głowie, nie mogę się od nich uwolnić, mimo iż wiem, że nic nie wymyślę a jedynie sama się dręczę. O nadzieje jest ciężko więc jedynie marzę aby szczęśliwie przyszedł na świat.

Po trzecie martwie się o siebie. Takie to trochę samolubne, że w takich chwilach myśle o sobie ale jakby nie patrzeć najprawdopodobniej czeka mnie operacja, czyli poważny zabieg. A ja mam do kogo wracać i dla kogo żyć. Więc po prostu sie boje.


Ciężko mi o tym wszystkim rozmawiać. Nawet z mężem. Kiedy tylko podejmuje próbę zalewam się łzami i nie mogę wydobyć z siebie słowa. Wcześniej lubiłam czasem wybiegać myślami w przyszłość, myśleć o drobnostkach które chciałabym abyśmy zrobili, typu iść całą rodziną do cyrku albo zimą wyjechać w góry. Ale teraz przyszłośc jest tak niepewna, że nawet takie małe rzeczy mogą nigdy nie doczekać się spełnienia....

niedziela, 3 lutego 2013

Nie tak.

Boje się.
Zamęczam się myśleniem o sprawach, na które nie mam wpływu. A kiedy przestaje, znów zaczynam się bać. 
Płacze. Praktycznie codziennie. Szczerze mówiąc nie pamiętam kiedy ostatnio udało mi się przetrwać dzień bez łez.
Denerwuje się. Na wszystko, wszystkich i za wszystko. Staram się panować nad tym, ale czasem po prostu to jest silniejsze ode mnie.
Patrze na moje dziecko i pęka mi serce. Jest taki mądry, radosny i cudowny. Boje się, jak to wszystko wpłynie na niego. 
Myśle o Maluszku w moim brzuchu i strasznie się o niego martwie. Każda myśl, że nie wiem co go czeka strasznie mnie boli.
Martwie się o męża i nasze małżeństwo. 


Nie wiem jak to będzie. Nie wiem dlaczego właśnie nas to spotyka. Nie wiem jak poradzić sobie z wyrzutami sumienia, że to przeze mnie nasze dziecko będzie chore. 
Szczęście było tak blisko a teraz nie wyobrażam sobie żebym mogła jeszcze kiedykolwiek naprawdę być szczęśliwa. Ale kocham tego Maluszka i mam nadzieje, że bezpiecznie przyjdzie na świat.

Jak na ironie nasza sytuacja finansowa, która była nie do pozazdroszczenia już sie poprawiła, a jest duża szansa, że będzie nam jeszcze lżej. 
Nie tak powinno być.

piątek, 1 lutego 2013

Jeszcze raz.

Zaczynam  po raz kolejny, ale już ostatni. Jeśli tym razem nie uda mi się prowadzić bloga i zaniedbam go za bardzo dam sobie spokój. Może dam radę, choć łatwo nie będzie.

Cały problem polega na tym, że ja potrzebuje tego miejsca. Tylko jakoś zabrać się nie mogłam, bo zawsze coś. Znalazłam tymczasowy sposób na poradzenie sobie z tym co chciałam z siebie "wyrzucić". W myślach tworzyłam wpisy, wygłaszałam monologii do nieistniejącego słuchacza. Na krótką mętę to pomaga, niestety w pewnym momencie taka forma przestaje wystarczać....
A pisać mam o czym. Niestety głównie są to przykre sprawy, ale liczę że może uda mi sie czasem napisać coś radosnego. Na razie jestem raczej w kiepskim stanie psychicznym więc też ciężko wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu.

Cierpliwych zapraszam, wrażliwym polecam bardziej radosne miejsca.